maj 18 2003

-=Chas=-


Komentarze: 1

-=Chas=-

Nie podobało mu się to, co zobaczył. Bielejące w koszach czaszki nie były jego ulubionym widokiem. Z udawaną obojętnością skierował wzrok na stojącą po jego prawicy kobietę. W promieniach zachodzącego słońca jej skóra mieniła się drobinkami złota, odbijającego się tysiącami refleksów w jej ogromnych, szarych oczach. Kobieta była elfką. Patrzyła zimno i obojętnie na przesuwające się u ich stóp orszaki darów z podbitych krain. Z satysfakcją pomyślał o jej wyniosłej postaci spalającej się pod jego palcami poprzedniego poranka, kiedy zasypywał jej miękkie ciało pocałunkami i dotykiem poznawał każdy jego fragment. Obiegł wzrokiem twarze zebranych na uroczystości. Poddani instynktownie chylili głowy pod przeszywającym spojrzeniem Króla. Bali się go. Mieli wrażenie, że z łatwością wdziera się do ich serc i umysłów, odczytując najskrytsze pragnienia, plany i obawy. Spokojne i przenikliwe oczy króla współgrały z szlachetnymi rysami pociągłej, przystojnej twarzy. Na kości policzków, ku wąskim, zdecydowanym ustom biegły kosmyki szarobłękitnych włosów, wysuwających się luźno spod korony. Władca eM’ osdefu, poważny i dumny, budził w swoich poddanych nieopisany szacunek i pokorę. Budził pokorny strach... .
Orszak koszy, półmisków i dzbanów wypełnionych wszelkiej maści kosztownościami przesuwał się powoli. Król Chas Ostatni Z Pierwszych był znudzony i zniecierpliwiony, ale nie okazywał tego. Myśl, że o wschodzie księżyca będzie galopował na rdzawym Chilli, tnąc powietrze na strzępy i zanurzając się w zimnym blasku nowiu, pozwalała mu przetrwać konkwistadorski ceremoniał. Tak jak przed królewską katedrą przewijały się zdobyczne bogactwa, tak samo w jego wyobraźni przemykały obrazy bezkresów jego królestwa, groźnych i tajemniczych, pociągających swą dzikością. Chas coraz bardziej wybiegał myślami poza mury pałacu. Najpierw pędzony wiatrem wpadnie w Dolinę, gdzie wysokie na metr, niesamowicie miękkie i nasycone letnią zielenią trawy falują niczym ocean, zalewając łąki aż po zbocza gór. Oczami wyobraźni widział ścianę lasu wyrastającą z tego zielonego, falującego bezkresu, ciemnego i nieprzeniknionego. Będzie jechał jego skrajem, rozkoszując się zapachem nocy skąpanej w upiornym blasku księżyca, aż natknie się na znajomą szczelinę wśród dzikich, kolczastych migdałowców, a za nią wąską ścieżkę. Znał każdy centymetr tej dróżki, wiedział, w którym momencie należy się uchylić, aby sękaty konar lub giętka gałąź ostrokrzewu nie zwaliła jeźdźca z konia. Przetnie bród dzikiego strumienia, rozlewającego się porozrzucanymi stróżkami na skalistym podłożu. Cień uśmiechu przebiegł po jego twarzy, na myśl o chłodnym dreszczu, jak zawsze odczuwa przekraczając bród. Strzały driad z Mrocznej Puszczy szyją szybko, cicho i nigdy nie chybiają, traktując każdego jak potencjalnego wroga. Jeśli przed przekroczeniem Kryształowego Strumienia nie da umówionego sygnału, jeśli zrobi to za późno... trucizna na grotach działa szybko i bezboleśnie. „Nie wierzę, żeby nie pilnowały przejścia od migdałowców. Strumień to tylko ostateczna decyzja” myślał. Po kilkunastu stajach drogi wyjedzie na polanę. Zatrważająco niezwykłą. Mimo, że duża i pod gołym niebem, zawsze pokryta jest nienaturalnym mrokiem i mgłą. Ale nie zwyczajną mgłą, białą i zimną. Ta jest ciepła, błękitno- szara, rozbłyskująca błędnymi, zielonkawo- szmaragdowymi ognikami. Wśród martwej ciszy puszczy tutaj rozbrzmiewają szepty i westchnienia, jakby całe życie lasu zebrało się właśnie tam i opowiadało sobie po cichu dawne legendy i opowieści. Stojąc i wsłuchując się w głosy, ma się wrażenie, jakby ktoś obok ciebie przechodził, raz po raz mógłbyś przysiąc, że musnęło cię czyjeś ramię, że ktoś położył rękę na twoim barku. Chas nie bał się driad ani upiornych zjaw. Znał ich zwyczaje, rozumiał ich mowę. Unosił się pośród mgły razem z nimi, wsłuchując się w ich historie, w opowieści o ich świecie, w pieśni pełne melancholijnego smutku i słodkiej tęsknoty do promieni słońca, śmiechu ludzi, ciepłego dotyku drugiego człowieka. Kiedy nad ranem melodia ich szeptów gasła, wśród czarnych ja węgiel, grubych i gładkich pni drzew, driady rozniecały magiczne ognie. Tajemnicze mieszanki ziół i kłączy rozbłyskiwały barwami zieleni wysoko, do konarów drzew, tworząc złudzenie świetlistych korytarzy. Wtedy, pomiędzy nimi można było spostrzec delikatne i kruche ciała driad, wirujących w wesołym tańcu, unoszące się zwiewnie we mgle. Szepty zastępowała cicha, ulotna muzyka, przypominająca plusk strumienia i świergot ptaków. Chas i Królowa Driad będą się temu przyglądać wesoło, aż sami dadzą się porwać muzyce i tańcu. Aż do pierwszych promieni poranka, kiedy wszystkie te piękne ognie, melodie i driady znikną tak samo nagle, jak się pojawiły. Wtedy Chas ruszy z powrotem do zamku eM’ osdef, wspominając Święto Nowiu w Mrocznej Puszczy.

bonnie : :
Łajdak
22 maja 2003, 15:13
Ł. z rewizytą. I zaczynam czytać.

Dodaj komentarz